Giovanni przeżegnał się. Dziewczyna wstała.
— Późno już — rzekła. — Widzisz te pochodnie. To Ludwik Sforza przybywa do mistrza Galcotto. Zapomniałam, że stryj ma dziś w jego obecności przemienić ołów w złoto.
Rozległ się tętent kopyt. Kilku jeźdźców okrążało kanał, zdążając do domku alchemika.
Pośrodku laboratoryum stał piec gliniany z mnóztwem przedziałów i drzwiczek, a na nim różnego kształtu i rozmaitej wielkości retorty.
Stół zarzucony był dystylatorami, moździerzami, wąskiemi flaszkami, tubami, pokręconymi, jak węże, olbrzymiemi butlami i malutkiemi słoikami. Sole i kwasy roztaczały woń ostrą.
Były tam przedmioty o nazwach dziwacznych, jak: mleko wilczycy, mosiężny Achilles, andradama, anagallis, raponticum. Kropla lwiej krwi błyszczała jak rubin i miała leczyć wszelkie choroby i nadawać wiekuistą młodość.
Alchemik był chudy, kościsty, malutki, ale rzeźki i niezmordowanej ruchliwości. Siedział właśnie przy stole, z głową opartą na ręku i przyglądał się jakiemuś płynowi, który zaczynał topić się na płomieniu spirytusowej lampki. Był to „olej Wenery,“ Oleum Veneris zielony i przejrzysty, jak szmaragd. Na stole leżała otwarta księga, dzieło arabskiego alchemika Dżakira Abdallaha.
Usłyszawszy głosy na schodach, Galeotto wstał, obejrzał się dokoła, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku, skinął na milczącego famulusa, dając mu znak, żeby podrzucił węgla do pieca i wyszedł naprzeciw swoich gości.
Kompania była wesoła po obfitej kolacyi, oblanej małmazyą. W świcie księcia znajdował się Leonard da Vinci i lekarz nadworny, Marliani, słynny ze swej uczoności.
Weszły damy, i cicha izdebka uczonego napełniła się gwarem, szelestem jedwabiów i śmiechem, do świegotu ptaków podobnym.