Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/63

Ta strona została skorygowana.

stwo wielbicieli, zdawała się dla wszystkich przystępną, a oszukiwała każdego i dotychczas nie poddała się niczyim pieszczotom.
Lekarz nadworny Marliani, słuchając, brwi marszczył i ocierał czoło z potu. Wreszcie nie wytrzymał i oznajmił:
— Ołów już kipi.
Galeotto rozwinął papier niebieski, zawierający proszek żółty, lśniący, jak szkło rozbite, z zapachem morskiej soli: był to nieoszacowany skarb alchemików, cudowny kamień filozoficzny, lapis philosophorum.
Końcem noża oddzielił malutką cząsteczkę, wielkości ziarnka pszenicy, wsypał ją do białego wosku, skręcił pigułkę i wrzucił ją w roztopiony ołów.
— Jaką moc przypisujecie tej miksturze? — spytał Marliani.
— Jedna cząstka na 2820 cząstek ołowiu wystarcza, aby wytworzyć złoto — objaśniał alchemik. — Mam nadzieję udoskonalić ten kamień, tak, że wystarczy jedna cząstka na miljon; wtedy dość będzie wsypać do beczki z wodą, tyle tego proszku, ile waży ziarno maku, zaczerpnąć łupinką od orzecha i podlać winną latorośl, aby mieć dojrzałe grona już w maju. Zamieniłbym morze w złoto, gdybym miał dosyć żywego srebra.
Marliani wzruszył ramionami; przechwałki alchemika doprowadzały go do wściekłości. Począł tłómaczyć, że przemiana ołowiu w złoto jest niemożliwa, opierał się na wywodach scholastycznych, i sylogizmach Arystotelesa.
— Poczekajcie, domine magister — przerwał mu Galeotto — przytoczę wam zaraz argument, którego nie zdołacie odeprzeć.
Na rozżarzone węgle wsypał szczyptę białego proszku. Laboratoryum napełniło się dymem, trysnęły płomienie zielonkowe.
Madonna Filiberta opowiadała potem, że z płomieni wyszedł dyabeł. Alchemik podniósł haczykiem przykrywę retorty: ołów syczał i kipiał. Galeotto przykrył znowu naczynie, miech zadmuchał. Gdy w dziesięć minut potem zanurzono w ołowiu żelazny trójkąt, spłynęły z niego żółte krople.
— Już gotowe — oświadczył alchemik.