Kassandrze kręciło się w głowie, ale jednocześnie chwytały ją dreszcze rozkoszne. Wtem Sidonia krzyknęła:
— Hop! Hop! W górę!
Kassandra wyleciała przez komin. Dosiadała czarnego kozła o miękkiej wełnie i nieobrośniętych nogach.
— Hop! Hop! W górę — wołała za starą.
Potworna w swej nagości donna Sidonia leciała obok niej na miotle. Szybowały w przestworzach lotem tak szybkim, że powietrze świszczało im w ustach.
— Na północ! na północ! — wołała wiedźma, powodując swą miotłą, jak wyćwiczonym rumakiem.
— A nasz mechanik Leonard da Vinci nie potrafi zbudować maszyny do latania — pomyślała nagle Kassandra i ta myśl przejęła ją radością.
Nad jej głową płynął księżyc ogromny, a zdawał się tak bliski, że można go było palcem dotknąć. Dziewczyna chwyciła kozła za szyję i poczęła się spuszczać na dół.
— Powoli! Gdzie pędzisz? Karku nadkręcisz! — wołała stara, nie mogąc jej dogonić. Spuściły się już tak nisko, że widziały ziemię i drzewa. Nagle Kassandra wzniosła się znowu w górę. Płynęły nad Alpami. Chwyciła garść śniegu ze szczytów i rozsypywała go w powietrzu. Spadał kroplami, błyszczącemi w świetle księżyca, jak szafiry.
Wzlot był coraz szybszy. Co chwila spotykały towarzyszów podróży, to starego, siwego czarownika, jadącego w balii, to młodą wiedźmę, dosiadającą dzika, to małe dziewczątko na jaskółce.
— Zkąd dążycie, siostry? — wołała Sidonia.
— Z Hellady.
— Z wyspy Kandyi!
Inne głosy odpowiadały:
— Z Walencyi.