— Z Brognino.
— Z Salaguzzi.
— Z Benevente.
— Z Nursii.
— Dokąd dążycie?
— Do Biterny! Do Biterny!
— Wielki kozieł obchodzi gody w Biternie. Jedziemy na festyn! W górę! w górę!
Unosiły się w powietrzu, jak stado kruków.
Księżyc świecił blaskiem purpurowym. W oddali widać było krzyż na wiejskim kościołku. Czarownica, dosiadająca dzika, osunęła się na dzwonnicę, z wrzaskiem nieludzkim zerwała dzwon i rzuciła go w sadzawkę. Wpadł, jęcząc żałośnie. Mała dziewczynka, z radości klasnęła w dłonie.
Księżyc ukrywał się za chmurami. Po białej kredowej górze pełzały, biegły i czołgały się olbrzymie cienie. Był to korowód czarownic.
— Hop! Hop! Sabbat! Sabbat! Z prawej w lewo! z prawej w lewo!
U szczytu skały na tronie królował czarny kozieł. Przesuwały przed nim tysiącami tysięcy, wirowały, jak zgniłe liście, miotane jesienną wichurą. Fujarki, ze szkieletów, wydawały dźwięki ostre i straszne, wilk uderzał w bęben, obciągnięty skórą wisielca.
W olbrzymich kotłach warzyła się strawa ohydna.
Dokoła działy się rzeczy dziwne. Olbrzymia czarownica karmiła dwoje nowonarodzonych dyabląt, które ssały zawzięcie. Na łące z jaszczurkami i ropuchami pasły się dzieci, nie przyjmujące udziału w festynie.
— Chodź, Kassandro, chodź do koła! — zapraszała ją Sidonia.
— Zobaczy nas wolarz — śmiała się dziewczyna.
— Dyabli z wolarzem!
I weszły w koło, śmiejąc się i wrzeszcząc: