Obywatel medyolański, Carbolo wrócił podchmielony i dostał od żony tyle kijów, że jak powiadał, „możnab yniemi zapędzić najleniwszego osła z Medyolanu do Rzymu.“
Nazajutrz rano, gdy wyszła do sąsiadki, aby się uraczyć galaretą z wieprzowej krwi, zwaną migliacci, Carbolo wyjął z kiesy parę sztuk monety, które był schował na swój własny użytek, zostawił sklepik pod opieką terminatora i wyszedł na spacer. Z rękoma w kieszeniach zagłębił się w uliczkę ciemną, i tak wązką, że jeździec, mijając pieszego, musiał go zadrasnąć ostrogą.
Uliczka była przesiąknięta wyziewami gorącej oliwy, zgniłych jajek, kwaśnego wina i stęchlizny.
Pogwizdując, Carbolo wpatrywał się w skrawek nieba, wyzierający między domami.
— Mala femina, buona femina, vuol bastone.
— Czy zła czy dobra kobieta, potrzebuje batów — myślał — szewc pocieszając się tem przysłowiem, którego zresztą nigdy w czyn nie wprowadzał.
Dla skrócenia sobie drogi, postanowił przejść przez katedrę.
W kościele, jak na jarmarku, panował zgiełk nieustanny. Mimo pięciosoldowej kary, wyznaczonej za przechodzenie przez katedrę, krążyło po niej mnóztwo ludzi — szli z baryłkami wina, z koszami, z pudłami, z deskami; byli nawet tacy, którzy przeprowadzali przez nią konie i muły.
Kobiety szeptały z mężczyznami w konfesyonałach, dzieci goniły się po krużganku, żebracy wiedli ze sobą zacięte boje, słowem, panował oburzający nastrój.
Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/73
Ta strona została skorygowana.
KSIĘGA V.
Bądź wola Twoja.
(1495)
I.