Wyszedłszy z katedry na plac Arrengo, otoczony zewsząd straganami, Carbolo znalazł się wśród gwarnego tłumu przekupniów i nabywców. Śmiano się, kłócono, targowano; było na co patrzeć i czego słuchać.
Carbolo osłonił oczy ręką i przyglądał się murom niedokończonej katedry, którą lud medyolański wznosił na cześć Narodzenia Bogarodzicy — Maria Nascente.
Wszyscy, — dzieci, kobiety, starcy przyczynili się do budowy tej świątyni. Królowa Cypru nadesłała przepyszne złote patyny, biedna śmieciarka, Magdalena, złożyła na wielkim ołtarzu, jako dar dla Matki Boskiej, swój jedyny płaszcz, wytarty, dziurawy, nie wart nawet dziesięciu soldów. Ofiarowała go, mimo nadchodzących chłodów, bo nie miała nic innego do dania.
Robotnicy pięli się po rusztowaniach, jak mrówki po murawie, zgrzytały piły i olbrzymia świątynia rosła, potężniała, zdobiła się w ostrołuki, w wieżyce. Był to hołd ludu dla Matki Zbawiciela.
Carbolo zeszedł po kilku stopniach do piwnicy, zapełnionej beczkami, a należącej do niemieckiego oberżysty Fibaldo.
Szewc ukłonił się grzecznie obecnym, usiadł przy znajomym blacharzu Scarabullo, zamówił szklaneczkę wina i paszteciki z kminkiem i zaczął rozmowę od słów:
— Jeżeli chcesz być szczęśliwy, Scarabullo, to się nie żeń.
— Dlaczego?
— Bo, widzisz: kto się żeni, to jakby brał bilet na loteryę. Lepiej mieć pedogrę, niż żonę, Scarabullo.
Przy sąsiednim stoliku bednarz, Mascarello, opowiadał swojemu towarzyszowi o mlekiem i miodem płynącej krainie, zwanej Berlinsana.
Wtem do piwnicy wbiegł człowieczek malutki, kuternoga, szklarz Gorgolio, wielki gaduła i plotkarz.
— Signori — oznajmił uroczyście, powiewając dziurawym kapeluszem i ocierając pot z czoła — signori, powracam od Francuzów.