Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/83

Ta strona została skorygowana.

Księżna przypatrywała mu się z nietajoną pogardą. Karol spuścił głowę, zmięszany.
— Briçonnet... idziemy dalej... Co? — szepnął.
Paziowie otworzyli podwoje. Król wszedł do komnaty księcia Jana Galeasa.
Okiennice nie były zamknięte: ostatnie promienie jesiennego słońca wpadały przez okna.
Król zbliżył się do łoża chorego, nazwał go „kuzynem“ i zapytał go o zdrowie.
Jan Galeas odpowiedział z uśmiechem tak pogodnym i uprzejmym, że Karol ośmielił się odrazu.
— Oby Najwyższy zesłał zwycięstwo Waszej Królewskiej Mości! — rzekł książę — Gdy staniecie u Grobu Zbawiciela, pomódlcie się za moją biedną duszę, bo już wtedy...
— Nie, nie, kuzynie — po co tak mówić? — przerwał mu król, Bóg — miłosierny. Wyzdrowiejesz! Pojedziemy razem na wojnę. Pokonamy niewiernego Turczyna!
Jan Galeas wstrząsnął głową.
— Nie, to już nie dla mnie — rzekł.
Spojrzał na króla badawczo i dodał:
— Po mojej śmierci, sire, nie opuszczaj mojego syna Franciszka ani Izabelli, mej małżonki. Ona nie ma nikogo na świecie.
— O! mój Boże! mój Boże! — zawołał Karol z nagłem i szczerem wzruszeniem; zadrżały mu usta, twarz oblokła się wyrazem niezwykłej u niego dobroci.
Nachylił się nad chorym i ucałował go z serdecznością gwałtowną, porywczą.
— Mój drogi kuzynie, mój drogi kuzynie! — bełkotał.
Uśmiechnęli się do siebie, jak dwoje chorych dzieci, usta ich złączyły się w pocałunku braterskim.
Wyszedłszy z pokoju księcia, Karol przyzwał kardynała.
— Briçonnet! co? Briçonnet... wiesz... trzeba będzie... wiesz bronić ich... nie trzeba ich opuszczać... Ja jestem rycerzem... Trzeba ich bronić... Słyszysz?.. Ja tak chcę...