i słodyczy. Przyglądałem się obrazowi z zachwytem, gdy do pracowni wbiegł posługacz, mały Jacopo, klaszcząc w ręce i wołając:
— Potwory! Potwory! Mistrzu Leonardzie, wyjdź do kuchni! Przyprowadziłem wam takie straszydła, jakich jeszcze nie widzieliście. Palce lizać! To są żebraki z pod kościoła św. Ambrożego. Obiecałem, że ich nakarmicie, jeżeli dadzą się wyrysować.
Leonard pobiegł zaraz do kuchni, ja za nim.
Ujrzeliśmy dwóch starców, braci rodzonych. Byli przysadziści, mieli pod brodą ogromne wole. Jestto choroba, właściwa mieszkańcom gór Bergamu. Jacopo był dumny ze swojej „zdobyczy“.
— Prawda, mistrzu, rzadko się widuje takie potwory. Wiedziałem, że wam się podobają — szepnął.
Leonard usiadł przy nich na ławie, kazał im dać wina i ugaszczał ich przyjaźnie, rozśmieszał, opowiadając rozmaite facecye. Rozochocili się szybko, śmieli się do rozpuku, przyczem ich twarze wykrzywiały się okropnie. Odwróciłem oczy, aby na nich nie patrzeć, ale mistrz przyglądał im się poważnie, jak uczony, robiący doświadczenia. Gdy brzydota ich dosięgnęła szczytu, wyjął zeszyt i rysował potwory tym samym ołówkiem i z takiem samem przejęciem, jak przed chwilą boski uśmiech Najświętszej Panny.
Wieczorem pokazywał mi karykatury ludzi i zwierząt — łby zwierzęce mają rysy ludzkie i naodwrót.
Patrzy się na to ze wstrętem, a jednak trudno oczu oderwać. Mistrz powiada:
„Prawdziwa potworność u zwierząt i ludzi jest tak samo godną utrwalenia, jak niezwykła uroda. Tylko powszedność nie warta uwagi“.
∗
∗ ∗ |
Przyglądam się, w jaki sposób Mistrz maluje „Ostatnią Wieczerzę“. Wychodzi z domu skoro świt, udaje się do klasztornego refektarza i przez cały dzień aż do zmroku nie odkłada pędzli ani na chwilę, nie bierze nic do ust.