Nakoniec, nad owemi ptaszkami, wystrzelał szczyt domu, nie prosty trójkąt jak u gockich dachów, ale rodzaj liry wygiętéj we dwa esy, pochylone ku sobie i związane w górze. Ze związania tego, niby klucz sklepieniowy, kręto wywijał się smok złoty, o zielonych połyskach spiżu, wysuwający na powietrze swoje skrzelaste skrzydła i łuszczkowaną głowę, którą podejrzliwie zwracał ku domowi, jakby strzegł skarbów tam zaklętych.
Pod temi to właśnie skrzydłami, w środku rzekoméj liry, otwierało się owo tajemnicze okienko, do którego ciągle wracały oczy Imci Pana Kaźmierza.
Oczy jego wracały, ale «apparycya» nie wracała. Pokryjomu téż zaglądać nie mogła, bo w pierścieniu okiennym nie było ani szybek ani żadnych zasłon. Raz coprawda, wydało się patrzącemu, jakby jakiś obłoczek przepłynął po czarném denku; ale, czy to było złudzenie strudzonego wzroku, czy panienka na widok szpiega cofnęła się po raz drugi, dość, że okienko pozostało pustém, a Pan Kaźmiérz wielce markotnym.
Nakoniec złości go wzięły.
— Cóż u licha? Czy ja taki nieciekawy do widzenia? Czy ona znowu taka święta? Oj, będziesz ty jeszcze mi się przypatrowała, moja ty święta z fimfami! No, i to, czy nie istny ferał, abym ją dopiero dzisia zdybał, dzisia, w ostatni dzień! A żeby tak dostać się do téj kamienicznéj fortecy? Dobra inspiracya dalibóg, jeno jaki
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/023
Ta strona została skorygowana.