Jakób Grubasek, z dobrych Kaszubów, z tłustych Żuław.
— Jam téż zara to poznał po twojéj tłustéj gębie.
— Dziękuję Waszéj Dostojności. U nas, chwała Bogu, chleba w bród. Żeby jeno lutry nie bijały się z naszemi po ulicech, toby my mieli święte życie. Tera już kęs czasu nie było bijatyki, to i cicho, i człek się wypasa. Co jeszcze Pan łeficerz każe?
Kaźmiérz byłby jeszcze chętnie zapytał, czy pan Schultz ma córkę lub młodziuchną żonę, ale sobie pomyślał:
— E! Wstyd mi wdawać się ze stróżem w takowe kordyalne konfidencye.
Rzekł więc tylko:
— Już nic. Bóg wam zapłać, mój Grubasku.
— Sługa pokorny — odpowiedział tamten, przyczém zdjąwszy swój szafirowy beret, nizko się pokłonił, i odszedł powoli, pobrzękując kluczami.
Pan Kaźmiérz klasnął w dłonie.
— Vivat! Jest assumpt! Pójdziem po bursztyny. Coprawda, mieszek już okrutnie chudy, aleć potargować zawdy wolno, za to na gardle nie karzą. A więc, do lin! I brać karawellę!
Rzekł, przemierzył wszerz ulicę, skoczył na taras, i ująwszy pięknie rzeźbioną kołatkę, zaczął nią bić po kawalersku we drzwi Bursztynowego domu.