i swoim axamitnym języczkiem tak zaczepnie na czoło się wysuwał, że przywodził myśl o ślubnym wieńcu. Miała téż na sobie i trochę klejnotków, jedynych jakie w czasie żałoby godziło się nosić. Były to trupie główki z białéj kości, powiązane ogniwami ze srebra, wyrobionemi w drobniutkim kształcie parzystych, niedopérzowych skrzydeł;[1] oprócz takich manelek i zausznic, miała jeszcze u pasa i srebrną banieczkę, którą czasem podnosiła dla wąchania, a ile razy odetkała trupią główkę tworzącą jéj koreczek, wnet cudne zapachy rozchodziły się po całym ganku.
— Co Wacpani za elixyry z sobą nosisz? — Zapytał Pan Kaźmiérz.
— Ach, jakoż niémam nosić? Mnie na Chrzcie Świętym dano Flora, i ja téż jak ona bogini, bez kwiatów usycham, a tu przy tych kirzech nie mogę się niemi obsypować, więc chociaż ich wonnościami się pasę.
— I długoż to jeszcze dla Wacpani tych kirów?
— Ach jeszcze całe dwie niedziele. A potém już koniec. Jeno w sercu nie koniec. Do grobu ja będę płakała po moim nieboszczyku. Jak on adorował swoją Florę! Nigdym nie widziała równie zacnéj passyi. Cudny to był człek. Szkoda jeno że kostera. Aleć téż Pan Bóg srodze go pokarał. Nazbyt człeczyna miłował kosteczki, no i teraz już z niego nic jeno kosteczki.
Pan Kaźmiérz lubił krotochwile, ta jednak nie w smak mu poszła; przyciął usta i zamilkł.
- ↑ Takie przerażające klejnoty żałobne, można widziéć tamże u Racinet`a, w Tomie V, na tejże karcie Pod dziadkiem do orzechów.