głe wachlarze z piór puszystych, a na twarzy czarne axamitne pół-maski.
— To przyjezdne. — Objaśniała Hedwiga. — Pono z Angielskiego kraju. Tamtejsze białogłowy strasznie są bójne o swoją skórę, tedy jak za dom idą, zara nadziewają maszkarki, zimą na to żeby ich mróz nie szczypał, latem aby ich słońce nie smoliło.
— No dobrze, ale teraz nie zima, i słońce już zaszło, to po co?
— To może wedle kurzawy, albo może wedle «urocznych oczów?»
Gdy tak młoda para śledziła przechodniów, ci śledzili ją niemniéj ciekawie. W owych salonach pod otwartém niebem, jakiemi są tarasowe ganki, życie Gdańszczan, (przynajmniéj w letniéj porze), upływało tak jawnie, że wszelka zmiana w tém życiu, zwracała zaraz powszechną uwagę. I tu, cała ulica spostrzegła niebawem, że na tarasie Pana Schultza znajduje się gość nowy i świetny. Szeptano sobie o tém żarty i prognostyki, a panny, pod różnemi pozorami, przechodziły tam i sam przed gankiem Bursztynowego Domu, aby lepiéj się przyjrzeć kawalerowi o płomiennych oczach, i aby z żalem zauważyć, że te oczy zwracały się wyłącznie ku Pannie Hedwidze.
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/091
Ta strona została skorygowana.