sterdamie inaczéj się ptactwo krawa,» wszelako na ten raz nikt Hollendra nie słuchał, i nowy Krajczy uzyskał ogólny poklask.
Po wieczerzy, myśli zrobiły się jeszcze różowsze, rozmowy jeszcze strzelistsze. Od ulicy do ulicy brzmiały żarty i śpiéwki; na jednych gankach urządzano gry pełne psikusów i śmiéchów. Na innych toczyły się zażarte rozprawy o cenach pszenicy i budulcu, o nowych ocleniach i podatkach. Gdzie nie gdzie nawet już lutrzy z katolikami brali się do gwałtownych dysput.
Znagła, wszystkie rozmowy przycichły; zaczynała bić godzina dziesiąta. Najprzód, wydzwonił ją poważnie, powoli, jeden z większych zégarów miejskich. Słuchacze rachowali uderzenia, i po ostatniém, niejeden głos się odezwał:
— Jaka szkoda że już!
Potém inny zégar zaczął wygrywać prześlicznego, dzwonowego kuranta, potém kilka innych naraz odezwało się w różnych dźwiękach, to szklistych, to spiżowych, i wszystkie te dźwięki napełniły miasto muzyką nadpowietrzną.
Goście gankowi powtarzali chórem:
— Szkoda! Taki chłodek! Tak tu dobrze! Co robić? Trzeba iść doma.
Nikt jednak się nie ruszał. Już ostatni zégar zamilknął, a wszyscy jeszcze siedzieli, jakby w oczekiwaniu jakiegoś ostatecznego znaku.
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/094
Ta strona została skorygowana.