wyższych, ani szarego końca. Czy dygnitarze Koronni, czy szlachta wioskowa — czy Patrycjat miejski, czy niższe kupiectwo — czy opasłe Majstry, czy wysmukła Czeladź — czy swoi, czy cudzoziemcy — wszyscy tu byli względnie równi, wobec świętych praw gościnności. Powtarzamy jednak wyraz względnie, bo i tu, jak zawsze i wszędzie, kto bogatszy, ten więcéj przepychu roztaczał — kto mędrszy lub dowcipniejszy, ten więcéj miał słuchaczy — kto siedział na urzędzie, ten odbierał niższe pokłony — a im kto piękniejszy, tém więcéj zbierał hołdów. Na to i sam Artus już nie mógł poradzić.
Ale z tém wszystkiém, bawiono się przednio, i w gmachu godnym przesławnego miasta.
Budynek to duży, i taki głęboki, że swemi dwiema szczytowemi ścianami, wychodzi na dwie odmienne ulice, a jednak w całéj swojéj długości, szerokości, i wysokości, zawiera tylko jedną jedyną salę. (Wyjąwszy parę bocznych, malutkich pokoików, które są raczéj wnękami wykrojonémi w odwiecznéj grubiźnie murów, i dawniéj służyły za «bufety.»)
Przy białym dniu, sala jest oświecona dosyć dziwnie, na przestrzał, gdyż obie ściany szczytowe składają się prawie wyłącznie z kryształu. Nie są to właściwie ściany, ale — i tu i tam — po trzy okna, olbrzymie jakby łukowe bramy, przedzielone tylko filarami, ozdobne — tak zewnątrz jak i wewnątrz — mnóstwem posągów, godeł i wyzłoceń.
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/123
Ta strona została skorygowana.