— Rada bym ja to dla Waszmości uczyniła, bo i miłosierdzie każe rannych opatrować, ale decyzya nie jest w mojéj mocy.
— Jeno w czyjéj? — Zapytał, chmurząc się i brwi naciągając.
— A no, Pana Schultza. Wszakci to mój opiekun wedle prawa. Jemu Waszmość się zadeklaruj.
— Nigdy! Za nic w świecie!..... — Zawołał Kaźmiérz głosem nagle podniesionym. Po chwili, zmiarkował swą nieostrożność, i mówił znowu ciszéj;
— Niemożna, i nie godzi się. Najprzód, musiałbym powiedziéć żem nie jest Wacpanny brat.
— A to i lepiéj. Niechże raz już się skończy to grzeszne kłamanie.
— Dobrze, ależ pomyśl Wacpanna: ja, mam się prosić mojego rywalizatora? Kłaniać się? I to jeszcze przed kim! A jak zrekuzuje?
— Może i nie zrekuzuje. On się bardzo w Waszmości kocha.....
— Tak, póki myśli żem brat.
— Przytém, będzie podchlebion proszeniem się Waszmościném.
— Dobrze, ale jak zrekuzuje, to co będzie potém?
— To się obaczy. Po co mamy sobie złą kabałę wyciągać przed czasem? A może i pozwoli? Wszakci on zawdy powieda, że chce mojego szczęścia.
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/154
Ta strona została skorygowana.