— Więc to Wacpanna mianujesz swojém szczęściem?
Hedwiga spojrzała na niego z uśmiéchem i rzekła:
— Niby to nie wié Wasza Miłość?
A na tym ostatnim wyrazie położyła słodki nacisk, jeszcze wymowniejszy, niż to jéj spojrzenie i ten uśmiéch.
Kaźmiérz złożył ręce w zachwycie.
— A toś Wacpanna z mańki mię zażyła. Po takowém słówku, jakoż ja mogę się jeszcze rewoltować? Pójdę, chociażbym wolał iść na bomby i smoki, niż w pokłony do tego człeka. Co robić, Wacpanna każesz, pójdę, i to dzisiaj, w ten moment. Raz kozie śmierć. Niechże już wiem co mię czeka. Jeno błagam, panno mego życia, panno mego zbawienia, choćby zrekuzował, nie odpuszczaj mię od siebie, jeno ratuj.
— Dobrze, dobrze, najprzód Waszmość zrób swoje, a potém i ja zrobię co się da.
Kaźmiérz spojrzał raz jeszcze na Hedwigę z niewymowną czułością, i puścił się między tłumy, dla odszukania Pana Schultza.
Siedział on pod piecem, oparty obu łokciami o stolik, na którym świéciła przed nim szklenica pełna piwa. Spostrzegłszy nadchodzącego Kaźmiérza, odezwał się dość wesoło:
— Co to Waszmość tak żywo ze swoją Panną-Siostrą gadałeś?
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/155
Ta strona została skorygowana.