To mówiąc oddalił się, z pokornemi słowami ale z szyderczym uśmiechem na ustach, i z głową hardo podniesioną. Pan Schultz, jako nieodrodny Gdańszczanin, zawsze i wszędzie nosił ją wyniośle, a już najwyniośléj na Ratuszu i w Artusowéj sali, bo tutaj widząc w koło siebie potęgę miejskiego Senatu i blask miejskiego Patrycjatu, czuł się mocnym na swoich złotych śmieciach, i nawet klejnotnym panom rad przycierał rogów. A już nigdy nie doznał większéj pod tym względem rozkoszy jak dzisiaj, kiedy w osobie Pana Kaźmiérza, upokorzył i zuchwałego szlachetkę i przeszkodnego współ-zalotnika.
Dziwną może wydawać się cierpliwość, z jaką siarczysty Pan Porucznik przełknął tę nauczkę, i zaprawdę nie byłby jéj zniósł tak przykładnie, gdyby nie przekonanie, że wkrótce, dziś jeszcze, ukarze hardość mieszczanina i zemści się na współ-zawodniku. Ta myśl ubierała i jego usta szyderczym uśmiéchem, i chociaż krew się w nim burzyła, choć ręce go swędziły, myślał sobie:
— Dobrze, dobrze, ja jeszcze tak wolę. Obejdę się bez twojéj permissyi.
Jednak ostatnia groźba Pana Schultza, naprawdę go rozzłościła, i nawet niepomału przeraziła.
— Tam do licha! — Szepnął. — Jeśli on ją ma zaraz uprowadzić, to cały plan w łeb weźmie, przynajmniéj na dzisia.
Tu wstał gwałtownie, plecami o piec się oparł, i głowę jak mógł wysunął po-nad tłumy, dla odnalezienia Hedwigi.
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/159
Ta strona została skorygowana.