jeno troszeczkę, i nakłoń uszka. Nie bój-że się, wszakci krata nas dzieli?
Hedwiga, jakby na skrzydłach tajemnych uniesiona, sama niewiedząc jak i kiedy, znalazła się przy kracie, i przez poręcz przechyliła ku niemu rozmarzoną głowę.
W tym ruchu, koniuszczek jéj białego atłasowego trzewiczka wysunął się po-za taras, właśnie na wysokości ust Pana Kaźmiérza. Widok téj drobnéj nóżki zawrócił mu głowę; uchwycił ją w obie ręce, i obsypał iskrami pocałunków tak płomiennych, że Hedwiga przez atłas uczuła ich gorącość, i struchlała jak istota która wpada w pożar.
Téj téż tylko pierwszéj było trzeba iskierki, ażeby gwałtowność Pana Kaźmiérza wybuchnęła wulkanem. Znienacka, puścił jéj trzewiczek, wskoczył lekko na brzeg cegły wystającéj z tarasu, jedną ręką uwiesił się u kraty, drugą ręką objął jéj pochyloną kibić, i usta zanurzył już nie w białym atłasie, ale w różowym axamicie jéj ustek.
— Jadwichno moja! Supplikuję..... nie wchodź za te drzwi nieszczęsne..... jak raz tam wejdziesz, to już cię ten stary potwór nigdy nie wypuści z tego domu, i mnie już nigdy nie wpuści do tego domu. Życie ty moje! Pomyśl jeno..... za godzinę będziemy w Oliwie — bierzem szlub — za godzinę, dziś jeszcze, będziesz moją! Moją! Moją!
I każde słowo przypieczętowywał pocałunkiem, a ona, ubezwładniona, mglejąca, skłoniła skroń na jego ramię, i już miała wymówić:
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/182
Ta strona została skorygowana.