do domu, i wszystko wszystkim zaburzył! Monstrum jakieś wodne! Zbrodzień, co śmiał do ust jéj sięgać, kiedy on, Kornelius, nieśmiał nigdy nawet brzegu jéj sukienki się dotknąć!
Tak utyskując, to stawał naprzeciw Bursztynowego Domu, to przechodził tam i napowrót przez ulicę, a wciąż klął Pana Kaźmiérza, który wzajem klął go na dachu.
— Maciek, jesteś tam?
— Słucham Wasę Miłość.
— To nieszczęście żem ja nie wziął rusznicy; zara bym ją w tego szpiega wyrychtował.
— Ej, Wasa Miłość, chyba nie.
— Jakto, nie? Czemu, nie?
— Bo jakby pukneno, toby sę caluśka ulica zerwała na równe nogi.
— To prawda. Czasem i głupiemu przytrafi się racya. Ale co tu robić? Przecie niemogę czekać do rana? Ja już i momentu niemogę czekać, bo jak straże zmienią, to i po wszystkiém. Żebym ja miał choć kamień, tobym cisnął i łeb mu roztrzaskał. A, już wiém! Kawał muru oberwę, to niegorsze od kamienia.
I już zaczął próbować, czy esowaty murek nie da się nadłupać, gdy na szczęście, niebezpiecznéj téj roboty oszczędziło mu nowe nadejście nocnego Stróża, który powracał dla sprawdzenia, czy wszystko jest pogaszone i zamknięte? Na odgłos jego grzechotki, Kornelius szepnął:
— Oho, Grubasek idzie, będzie mię gnał doma, trzeba zmykać.
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/213
Ta strona została skorygowana.