czeństwo. Pod tém ukłuciem, odzyskuje przytomność.
— Puść mię, — prosi — już ja pójdę śmiało.
Zbiegli ze schodków — suwają się pod ścianami — już wpadli w ciemną przecznicę.
Gospoda Kaźmiérza niedaleko, na trzeciéj uliczce. Biegną prędko — jednak, nim dobiegli, już ostatni zégar wydzwonił ostatnie uderzenie.
Przy gospodzie, w mrocznym zaułku, człowiek jakiś milczący trzyma w jedném ręku długi rapier, drugą ręką przytrzymuje konia. Koń ubrany jest w siodło z płaskim, szerokim łękiem; łęk przykryty puszystą derką.
Pan Kaźmiérz, którego kordelas błyszczy dzisiaj po prawéj stronie, chwyta za rapier i przypina go do lewego boku. Przy spuszczaniu się po linie, byłaby mu ta broń zawadzała, lecz teraz, na podróż, trzeba się dokładnie uzbroić. Już gotów — skoczył w strzemiona, podnosi panienkę, sadza ją przed sobą, i tak dobrze zakrywa burką, że ledwie jeden koniec, jéj nóżki przegląda.
Jadą — przez ulicę jedną, drugą — wszędzie pustka.
Wyjechali na Plac Targowy. Ztąd już droga do Wysokiéj Bramy jak wystrzelił.
Kaźmiérz puszcza konia szybciéj.
Czasem, z bocznych ulic, dochodzi go grzechotka nocnych Stróżów.
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/220
Ta strona została przepisana.