Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/222

Ta strona została przepisana.

— Brama! Otwierać furtę!
Wybiegł jeden ze Strażników, z latarką.
— A co to? — Spytał. — Już niemożna.
— Jakto, niemożna? Jeszcze w czas.
— A czy to Pan łeficerz głuchy, że nie słyszał zegarzów, i trąbek na kościele?
— Nie słyszałem. — Odpowiadał Pan Kaźmiérz, i upiérał się że jeszcze niéma jedenastéj. Przez ten czas, kilku innych Strażników przybyło do koła. On ich przekonywał ślicznémi słowami, a zarazem wsuwał im do rąk dukaciki któremi już naprzód miał naładowaną kieszeń.
— A Profos Koreywa, jest? — Zapytał.
— Niema. Już obluzowan. Jeno co się zakręcił.
— A to szkoda. To mój znajomek. On by mię wypuścił. On mię już nieraz puszczał, bo wiedział, że niech-no ja się poskarżę do Panów Szpiryngów, to cała Straż Miejska w puch wyleci.
Strażnicy spojrzeli po sobie z wahaniem. Jeden i drugi przekonał się już przy latarce, że co trzyma w ręku, to najszczersze złoto, i pod wpływem téj świadomości, jeden drugiego zaczął pytać, czy furta już naprawdę jest zamknięta?
W Pana Kaźmiérza duch wstąpił na nowo, gdy nagle, z bocznéj izby, wyszedł Naczelnik Straży, człowiek mu nieznajomy.
— Co tu za harmider? — Spytał groźnie.
Strażnicy oniemieli.
Kaźmiérz tłumaczył się uprzejmie:
— Każ mię Wasze puścić. Zabawił ja się