Jeden ze Strażników odemknął kratowane okienko, i odpowiedział z przekąsem:
— Już niemożna. Czekajcie sę aż słonko wejdzie.
Ale głosy nie ustawały.
— A cóż to, gburze jakiś, nie poznajesz-że? To ja, Burmistrz Freimuth!
— I ja, Burgrabia Steffens!
— I ja!
— I ja!
— A nie wiécie to kpy, gdzie my jachali?
Naczelnik Straży przestraszony rzucił się do furty, krzycząc:
— Dawajcie klucze! To Panowie Senatory wracają z polowania..... Prędzej, klucze! Most zwodzić co tchu! A wy wszyscy, z drogi!
Pan Kaźmiérz usłuchał rady, i cofnął się z koniem w najciemniejszy kąt bramy, tuż przy furcie.
Nastało straszliwe brzęczenie łańcuchów; powoli, most opadł. Już téż i klucze przykładano do furty; była ona dość wysoka, lecz wązka, tylko na jednego konnego. Gdy ją roztworzono, Panowie Senatory zaczęli wjeżdżać po jednemu, wszyscy kurzem okryci, śmiejący się, rozbawieni. Za niemi służba, z psami, sokołami, konno i pieszo. Most pod niemi tętnił, a echa sklepień rozlegały się od nawoływań, chichotań, i trzaskania harapów.
Wśród téj wrzawy, Starszy Łowczy krzyknął:
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/224
Ta strona została przepisana.