— Zabit. Już mu niczego nie trza, jeno piasku na oczy. Łowczy chwycił się za głowę i zaczął krzyczéć:
— A łajdaki! A nie mogli wy to go wziąć żywcem? Po co ta pukanina? Który strzelił?
— Nie ja!
— I nie ja!
— I nie ja!
Uniewinniali się słudzy.
— Więc tedy kto?
— A no ten, co siedzi na zabitym.
— Co Waść za jeden? Czyś nie słyszał zakazu Pana Burgemeistra?
— Nie słyszał ja nic. A choćbym i słyszał, tom ja nie pachołek Burgemeistra, jeno socyusz Pana Johanna Schultza. Jam na swoją rękę jachał, i sam sobie rozkazował.
— Dobrze, dobrze. Ale jak będzie jawantura, to wszystko się na Waści skrupi. A będzie jawantura, obaczycie! Cała armia wodna pójdzie w krzyk. Dostanęż ja od Pana Burgemeistra nosa! No, a panowie łeficerze jeszcze miasto nam wyplądrują!
— O Jezu! — Mruczał Kornelius. — Co tu gomonu o jednego chłystka. U nas w Amsterdamie, kiedy złodzié kradnie panny, to go Burgemeistry same dają katu, a nie gardłują za nim. Panie Strzelcze niestrzelający, wolałbyś ty mi powiedziéć «danke», bo gdyby nie moja rusznica, to by ten nieboszczyk był tu was wszystkich wymordował. Jeno moment miał, a mało to nasiekł tym swoim nożykiem?
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/250
Ta strona została przepisana.