znajdzie następczynię, kazał tam znosić wszystko co miał najpiękniejszego w domu, najmiększe kobierce, najmalowniejsze makaty, i najmisterniejsze sprzęciki. Hedwiga jaśniała tam zwykle jak perła w tęczowéj konsze.
Ale dziś, przepych otoczenia jeszcze mocniéj uwidoczniał rozpacz i opuszczenie mieszkanki. Siedziała ona, nie na żadném z tych cudnych krzeseł, co jaśniały dokoła korduanem i stu-wzorzystym forsztatem[1], ani na tém łożu o srebrnych wypukłych rzeźbach, nad którém zwieszały się kotary z błękitnéj kamchy, ale w samym środku pokoju, na kobiercu, skulona, z twarzą ukrytą w rękach. Miała na sobie ten sam jeszcze mętlik, pomięty, podarty, i cały zakrwawiony. Byłaż to krew Pana Kaźmiérza, zastrzelonego w jéj objęciu, czy krew Majstra Johanna, co zranioną ręką ją przytulał? Pewnie jedna i druga razem. Kréza jéj rozerwana wisiała strzępami, włosy rozwinięte spadały w nieładzie, a wszędzie, i na krézie, i na włosach, i nawet na twarzy, straszna owa krew pozasychała w rude plamy.
Na odgłos klucza, Hedwiga podniosła oczy przerażone. Gdy poznała że to pani Flora, wyraz niejakiéj ulgi objawił się na jéj twarzy.
— Patrz Wacpani, — wymówiła głosem przerywanym od łkania — jaka ja nieszczęśliwa! Zabili go! A ja żyję! O czemuż i mnie już razem z nim nie zabili?
Dobra wdowa przyklękła obok Hedwigi, objęła ją czule i rzekła półgłosem:
- ↑ Fersztat, fursztat, materja jedwabna, snać wzorzysta. I pół-fursztat bywał..... Robiły je kobiety dziełemtkackiém na krosnach, wyobrażając przedmiot jaki dobrany.» Tamże Str. 122.