Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/271

Ta strona została przepisana.

— A no, cóż? Nieźle mi się pofortuniło. Zeszłam ją na podłodze. Wiła się tam jako ten wąż, a szlochała jako bóbr. A tera już chodzi, oczy otarła, włosy przymusknęła, szatki odmieniła, można choć trocha z nią pogadać. Niech się wywzdycha, to i przyjdzie myśl pogodniejsza, jeno trza jéj obrachunek zrobić ze sumnieniem, i w nabożeństwie się odrodzić. Takoż ona i chce, i prosi aby jéj sprowadzić spowiednika.
Majster zmarszczył brwi.
— Kogo? Onego Dominikana, co to taki mądral? Hm..... a jak mi dziewkę jeszcze gorzéj nabuntuje?
— Nie gadaj tak Waszeć. Xiądz zawdy napędza do pokory i do posłuszeństwa. On lepiéj jéj nakiwa niźli Waszeć sam.
— Wymyśl Wacpani co jenszego. Ja już tych mnichów dosyćem w domu miał.
— Nie wymyślę nic lepszego. Nie kontruj Waszeć, bo sam sobie psowasz jenteres. Niektóra białogłowa nikogo nie posłucha, ni oćca ni matki, ni męża ni Pana Boga, a xiędza posłucha.
— To chyba tak u was, bo u nas Luteranów to inaczéj.
— A ma się rozumieć, że inaczéj. Wasze Ministry boją się własnych żon, to już i nie umieją rozkazować żadnéj białogłowie.
— Ha no! Kiedy tak, to już go tam Wacpani sprowadź, ale jak będzie źle, to na Wacpanią spadnie respons.
— Dobrze, dobrze, responduję. — Odparła