Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/279

Ta strona została przepisana.

pustą jakby jakieś miejsce zaklęte. Stawał przed chatą jedną, i drugą, i dziesiątą, nawoływał:
— Hej! A jest tam kto?
Nikt się nie odezwał, nigdzie ani żywego ducha. Czy ludzie poszli gdzie na odpust? Ale żeby też ani jednéj nawet babiny nie zostało się na lekarstwo, to jakaś wieś dziwnego nabożeństwa?
Pan Kaźmiérz, który dotąd jechał wolno î ostrożnie, (i to nie bez powodu, bo każde szybsze poruszenie targało mu wnętrzności,) teraz już, zniecierpliwiony, puścił koniowi wodze, i popędził tak siarczyście, że Maciek na swojej szkapinie, w żaden sposób niemógł za nim zdążyć, témbardziéj że łzy, nieustannie zalewające jego małe oczy, zasłaniały mu drogę, i łkaniem zapierały piersi.
W tych łzach tonął on już od dawna, od chwili gdy ujrzał swego pana w Oliwie, pół-martwym na zakonném łożu. Z początku stał osłupiały, nierozumiejąc wcale powodu nieszczęścia. Towarzysze Pana Kaźmiérza dobitnie mu go wyłożyli. Wśród ich kułaków i płazowań, słyszał nieustanne wyrzuty:
— A ty łotrze! Ty Judaszu! Toś ty wszystkiego narobił! Tyś zdradził twojego pana!
— Ja? Ja? Co ja kzyw? Jezu miełosierny! Jabym za pona mego dał z siebie pasy dzyć. Dalibóg ja nie Judas.
— A czemuś to gałganie, liny nie uprzątnął? Żeby nie to, byłyby Niemce do rana spały niczego nie widziałszy, a twój pan byłby uja-