Od téj bramy, droga wysadzana lipami, biégła prosto jak wystrzał do wiejskiego drewnianego kościółka, który szarzał w oddaleniu nagim czworobokiem swoich ścian sędziwych, i dachem jeszcze spiczastszym niźli dworski, uwieńczonym dzwonniczką, gdzie pod słońcem coś migało niby srebrna iskra, pewnie sygnaturka.
Cały ten obraz był zatłoczony wieśniactwem odświętnie ubraném; jedni przez płoty zaglądali do dziedzińca dworskiego; inni długiemi sznurami stanęli po dwóch stronach gościńca; największe tłumy roiły się w koło kościoła; tam aż pstro było na polu od pasiastych spódnic, kwiecistych fartuchów, granatowych sukman, i sterczących nad głowami jagnięcych wykrawanek.
Pokazanie się Pana Kaźmiérza, sprawiło w téj nieruchoméj ciżbie niejakie poruszenie. Na widok ubioru wojskowego, i to nieznanego w tych stronach, oglądano się ciekawie.
— O!... Jeszcze jeden! I jakowy cudaczny! — Ozwała się któraś dziewka.
— Wczas! — Podchwycił stojący tuż parobek. — Jadzie na gaszenie świeców.
Pan Kaźmiérz zatrzymał konia, i spytał najbliżéj stojących:
— Niech będzie pochwalony! Gadajcie, nie zmylił ja drogi? Wszakci ta wieś, to Dobrowola?
— A juści. Co ma być jenszego?
— No, to dobrze. A co się tu dzieje? Odpust macie, czy jarmark, żeście wszyscy z chałup wylegli?
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/282
Ta strona została przepisana.