Gospodarz byłby jeszcze dłużéj się chwalił znajomością Starościńskich dworzan, ale Pan Kaźmiérz mu przerwał:
— Bóg zapłać. Z drogi, chamy!
I ruszył, oglądając się za Maćkiem.
Ten właśnie wyjeżdżał z gaju, wstrzymał nagle szkapę, i rozdziawiwszy usta, dziwował się:
— O la Boga! Co tu naroda!
Na skinienie pańskie, co tchu skoczył, rzesza się rozstąpiła, i obaj wjechali w ulicę lipową. Droga była wysypana pachnącym tatarakiem; po brzegach stały beczki ze smołą, jeszcze niezapaloną, ale wróżącą że noc weselna, i po za dworem wesoło ma być obchodzona.
Przed bramą Pan Kaźmiérz aż przystanął, dla przyjrzenia się jéj strojności; słupy z obu stron były przybrane chorągwiami, pewnie zdobycznemi, bo niektóre z nich wisiały w same strzępy, a na innych roiły się półxiężyce i różne pogańskie znaki. Trofea te poprzepinano tarczami herbownemi, gdzie na czerwoném polu wił się biały Nałęcz. U wierzchu bramy powiewały dwa buńczuki, pewnie także wzięte przez antenatów, może przez nieboszczyka Starostę.
Niemniéj uroczyście wyglądał dziedziniec; wśrodku, na obszernym trawniku, ciągnęły się stoły, ułożone z tarcic na kozłach, zatrzęsione rożnem grubem jadłem, dokoła stały kufy z piwem; widocznie uczta dla chłopstwa. Pod oknami dworu, z pomiędzy kwiecistych grzęd i krzaków, łyskały cztery wiwatowe moździerze. Ganek, równie jak prowadzące do niego schody,
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/284
Ta strona została przepisana.