były wyłożone sutém czerwoném suknem, a w głębi, przez drzwi roztwarte, oczy mogły dojrzéć sień ogromną, wybitą przepysznym tureckim namiotem, o pasach oliwkowych i amarantowych, po których kręciły się czarne i złote arabeski.
Od tego tła barwnego, wdzięcznie choć smutnie odbijała głowa Pani Starościny, siedzącéj w głębokiém krześle na ganku; nogi jéj, pomimo lata, były szczelnie otulone białém niedźwiedziem futrem; powyżéj pasa, rysował się jéj kabat, z fjoletowego rzymskiego szarszedronu[1], i spadający na piersi kołnierz ze srebrnych koronek; takiż sam czepiec pokrywał włosy, także już posrebrzone, bo chociaż Starościna niedawno dopiero czterdziestkę przebyła, przecież ślady głębokich cierpień i ciężka choroba, starły już z jéj oblicza wszelką krasę; ale czego niemogły zetrzéć, to wyrazu wielkiéj dobroci, wielkiéj prostoty, i wielkiéj powagi, co wszystko razem wzięte, czyniło z niej najżałośniejszą i najmilszą matronę.
Za krzesłem Starościny stał Marszałek Nadworny, z białą laską w ręku; daléj pod ścianą kilku innych domowników, a tuż obok poręczy krzesła Rękodajny, w świetnym kubraku koloru łososiowego, z kordem wiszącym przy mendelkowym pasie[2]; w rękach trzymał niedużą tacę złotą; brzegi jéj były obłożone równianką ze świeżych róż; w środku, leżał bochen żytniego chleba; przy chlebie stała srebrna solnica, w kształcie orlęcia o rozpiętych skrzydłach, z koroną na