— Ale gdzież ona sama? Czyś ją przywiózł? Pokaż-że ją, na miłość boską, pokaż!
— A juści przywiozę ją.... tylko teraz jeszcze nie można....
— Dla czego? Gdzież ona?
— O! Daleko ztąd, w Gdańsku.
— Co? Aż kole morza? Zkądże ona się tam wzięła? Czy kto ze sług ją odratował?
— Nie, ona się tam chowała u pewnego człowieka... co nazywa się Schultz.... Majster od bursztynów, człek bogaty.....
— Co? Szwab? Luter? Jeszcze może i ją zlutrzyli?
— Nie, żona onego Schultza, niewiasta z naszych stron, była szczera Katoliczka, i po katolicku wychowała Pannę Hedwigę.....
— Co za Hedwigę?
— Ach, nie.... Chciałem powiedzieć, Pannę Maryannę. Ona tam nazywa się Hedwiga, boć te ludzie, dostawszy niemowlę, niemogły wiedzieć jakowe jest jego prawdziwe imię?
Promieniejąca twarz Starościny, znagła zamroczyła się zwątpieniem.
— Gadajże Waszmość: kiedy one ludzie niewiedziały co to za dziecko, to jakimże sposobem teraz wiedzą? Dziecko przecie samo sobie tego przypomnąć nie mogło, to rzecz niepodobna. Tedy, gdzie dowód że to Marysia? Moja, prawdziwa Marysia?
— Jest dowód, i nie jeden. A nasamprzód, dziecko miało szatki niebieskie ze złotą forbotką, sam-em je oglądał. Widzę ja co Waszmość Pani
Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/296
Ta strona została przepisana.