Nocą po rzece pływał złotymi kołami wiatr,
cichą muzyką szumiał w zielonym strumieniu drzew,
księżyc jak śnieżna łąka w nadbrzeżnej wiklinie się kładł,
mosiężne smugi zaplatał w rozwarte skrzydła mew.
U bram dzieciństwa odkryłem lodowy świat.
Kiedy szept matki na szybach umierał,
opadających źrenic gasł kwiat,
polarną jasność otwierał.
Odpływała srebrnym aniołem,
kołysała niebo warkoczami.
Nad księżycowym siołem
sny się wiły wielkimi chmurami.
Czemu, matko, gwiazdy krążą w powietrzu nieruchomym
gdy w białej sukience stajesz przed moim domem?
Może objąłem sercem błękitny ogień meteorów?
Czarnym rycerzom nocy podaję kamienną twarz.
Nikniesz za wodą smutku, nietoperze trzepocą o blask.
Oto wśród ciemnych ugorów obca powstaje pieśń,
której zapomnieć nie umiem,
a pojąć nie mogę na jakie fale ją nieść...