Miasto, gdzie dzieciństwo wschodziło śmiertelnym zbożem,
namiotem murów opada w pachnące kosze łąk,
po starych, pustych ulicach, stracone lata rozwiozę —
miastu je podam do rąk!
W przedwieczerz wygasłe słońce skrzydła rozpina jak cietrzew.
Bije o stopnie katedry krzyków dymiących grad,
stąd pomarszczonym zaułkom idę naprzeciw,
młodość na barkach kołysząc, dźwignię 22 lat.
Do bram wilgotnych, do skamieniałej historii na prostokątnych tablicach.
niosę pielgrzymie kroki i rosnę spojrzeń goryczą
wstrzymuję czas w dawnych napisach,
patrzę, milczę, liczę.
Ileż to razy, Lublinie, usypiając w obozie mgły
harmonie z przedmieść obdartych
przeciągłą melodią szły,
na okien czerwone warty?
Wcześniej jeszcze nim mogłem pamiętać, goniłem pociągów pęd,
przesuwając paciorki pejzaży za ciemnych tęsknot brwi.
Później w samotnym pokoju znieruchomiały, jak pręt
gasłem pod nawałnicą dni.
Ale gdy księżyc, zdławiony więzień gwiazd,
długo się tarzał po polach o litość błagając psy,
szedłem z dalekich miast
do ciebie, Lublinie, po sny!