Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

buciki obetrę. Taka zawieja, że strach. Zziąbł pan doktór?
Spojrzał na jej zalotne oczy, na pogodny uśmiech. Z odległych pokojów, dolatywały śmiechy i piski dzieci. Pozatem jasno tu było, zacisznie i jakoś dziwnie bezpiecznie.
— Zziębłem. Mróz tęgi — powiedział i nie patrząc jej w oczy zapytał:
— Jest pan prezydent?
— A jakże. Niech pan doktór pozwoli do salonu. Zaraz zamelduję.
W salonie rozejrzał się po znajomych ścianach. Nie siadał, a gdy minęło kilka minut i nikt się nie zjawiał, zaczął chodzić. Nie zdawał sobie sprawy z celu swego przybycia. Nie miał żadnego konkretnego zamiaru, ale wiedział, że jest tu wrogiem i że nie odejdzie stąd bez czegoś, co się stać musi. Nie odczuwał najmniejszego podniecenia. Przeciwnie, owładnął nim jakiś ołowiany ponury spokój, jaki nadchodzi po ostatecznej decyzji.
— Dobry wieczór, panie Franciszku — usłyszał za sobą głos kobiecy i wzdrygnął się.
Do salonu weszła pani Niewiarowiczowa, korpulentna, zlekka siwiejąca blondynka, o pogodnem spojrzeniu. Wyciągnęła do Murka rękę:
— Czy to wizyta, czy ma pan do męża interes?... On właśnie się ubiera. Zmizerniał pan trochę. Dawno nie widzieliśmy się. Niechże pan siada. No proszę siadać — powtórzyła z uprzejmym naciskiem cokolwiek rozkapryszonym tonem, z którym przed dwudziestu laty musiało jej być do twarzy, bo i dziś jeszcze czemś nieuchwytnem przypominała dziecko.
Usiadł niechętnie i powiedział twardo:
— Ja tylko z interesem, i tylko do pana Niewiarowicza.
— Mąż zaraz nadejdzie — zdawała się nie spostrzegać jego tonu. — Tymczasem ja pana ponudzę. Cóż pan porabia, panie Franciszku?