Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/094

Ta strona została uwierzytelniona.

na inną wychodziło prawdę. Niby nic nowego nie stało się. Babska gadanina. Sam bo wszystko wiedział, ale — już teraz ni siły, ni ochoty do porachunku nie miał. Osłabiło w nim i nawet aureola Mikoły jakoś przyciemniała.
Wstał i kiwnął głową:
— Niech tam — powiedział poprostu — niech tam będzie moja krzywda.
— Panie Franciszku — chwyciła go za rękę. — Bóg panu nagrodzi. Za to przebaczenie. Oboje z mężem baliśmy się, że pan będzie się mścił, ale wiedzieliśmy, że pańska szlachetność, jak szczere złoto...
— Co tam szlachetność — zniecierpliwił się. — Nie szlachetność, a zwykła pogarda. Niech go!...
W tej chwili prezydent Niewiarowicz swoim sprężystym krokiem wszedł do salonu, z wysoko podniesioną głową:
— A, pan doktór. Czemże mogę służyć? — odezwał się dostojnie i swobodnie. — Czy pozostały jeszcze jakieś sprawy niezałatwione?
Pani Niewiarowiczowa chciała coś powiedzieć, lecz Murek splunął prezydentowi pod nogi i powoli, nie śpiesząc się, wyszedł.
Zatrzaskując za sobą drzwi, miał wrażenie, że oto rozstaje się raz na zawsze z przeszłością, z przeszłością spokojną, bezpieczną, uporządkowaną układającą się kalendarzowo według rozkładu godzin urzędowych w podziałce dni biurowych i świąt, według reguł zgóry wiadomych, prowadzących wyraźną drogą aż do zacisza emerytury. Na drodze tej w perspektywie rysowały się nieodzowne, konieczne i przewidziane etapy: awanse, małżeństwo, dzieci, może order, a w każdym razie uznanie, przypieczętowane w końcu, czarną klepsydrą.
Czy takiego życia pragnął?... Czy takie sobie wybrał?... Nie. Rozpoczął je tak, a nie inaczej, gdyż poprostu innego życia nie rozumiał. Po obu stronach wytkniętej trasy, pew-