Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

Murek pokiwał głową i wstał. Stawski przyglądał się mu z niepokojem.
— I za to pięćset, powiedzmy, pięćset pięćdziesiąt złotych miesięcznie. To jest grosz! To jest forsa!
— Właściwie powinienem — wolno zaczął Murek. — wprost od pana pójść do policji. Za takie rzeczy do kryminału...
— Wolne żarty — wybuchnął śmiechem Stawski. — Co pan głupstwa opowiadasz? Z czem pójdzie pan do policji? Tu za drzwiami może być choćby i pięć osób, co naszą rozmowę słyszały. Co oneby zeznały?... Nie bądź pan głupi, panie Franciszek. A zresztą, co ja złego, co nieprawnego mówiłem?... Opamiętaj się pan. Z pańską naiwnością daleko pan nie zajedziesz. Chcesz pan sześćset złotych?...
Zastąpił Murkowi drogę.
— Siedemset! — zawołał już z gniewem.
— Puść pan — odpowiedział Murek. — Nie na takiegoś pan trafił. Prawda, że teraz nic panu zrobić nie mogę, boś za sprytny. Ale nie radzę otwierać takiej firmy. Nie radzę!
Otworzył drzwi i w przedpokoju natknął się na dwuch młodzieńców, którzy odskoczyli wbok. Usłyszał jeszcze za sobą wściekły głos Stawskiego:
— To dopiero idyjota!...
Ogarnęło go jakieś nieznośne obrzydzenie do życia, do ludzi, do tego miasta, do tych ulic błotnistych i szarych, do samego siebie. Zrozumiał wreszcie, że tutaj już przegrał z kretesem, że tu nic dla siebie nie znajdzie i przyszły mu na myśl słowa Boczarskiego:
— W Warszawie nikt o panu nic nie wie...
Tak. Wyjechać. Najprędzej wyjechać. Na szerszy świat. Tam przecież musi znaleźć sobie kawałek chleba. Jest nie do pomyślenia, by w społeczeństwie, liczącem tak mały odsetek inteligencji, mógł zginąć człowiek wykształcony, młody, zdrowy, zdolny do pracy. Społeczeństwo ma obowią-