Nim pani Bożyńska zdążyła wypowiedzieć nową uwagę, zjawił się lokaj i oznajmił, że przyszedł pan Junoszyc.
Wszedł swobodnym krokiem, jak zawsze, dystyngowany, w pysznie skrojonym smokingu.
— Pani zechce wybaczyć — zwrócił się elastycznym ukłonem do pani Bożyńskiej — że porywam jej siostrzenicę. Panna Horzeńska była tak rozrzutna, że obiecała mi osłodzić moją starość tego wieczoru i pozwolić mi pokazać się w teatrze w jej zachwycającem towarzystwie.
Mówił po francusku, gdyż w domu tym, o czem wiedział, języka polskiego używała tylko służba i czasem Nira.
— Jestem przekonana — odpowiedziała pani Bożyńska — że nie zostaną później państwo zbyt długo na kolacji.
— Panno Niro — Junoszyc skłonił głowę. — Będzie tak, jak pani rozkaże, ale nie ośmieliłbym się być winowajcą w oczach pani Bożyńskiej.
— Bardzo słusznie — przytaknęła pani Stefanja — mam dziś wieczorem kilka osób na bridżu. I zależy mi na tem, by moja siostrzenica wróciła najdalej o pierwszej.
— Dobrze ciociu — nadstawiła jej policzek do pocałunku Nira.
— Termin będzie ściśle dotrzymany — powiedział na pożegnanie Junoszyc.
Od ogrodu Saskiego powiał wiatr zapachem młodych liści. Chodniki były zapchane tłoczącą się publicznością. Jezdnią mknęła rzeka samochodów. Junoszyc zatrzymał się na rogu i otworzył drzwiczki taksówki.
— Wsiadaj — powiedział krótko i rzucił szoferowi — Hotel Śląski.
Gdy wóz ruszył, Nira chwyciła go za rękę:
— Co ty ze mną robisz? Koki! Co ty ze mną robisz! Przez dwa tygodnie nie napisałeś ani słowa! Myślałam, że oszaleję.
Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.