Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

— Koki!... Litości!... Daruj!... — jęczała. W ustach miała smak krwi.
— Ja cię nauczę! Ja ci pokażę! — rzucił nią o ziemię i widocznie zmęczony, usiadł na fotelu.
Nira rozdygotana, z włosami w nieładzie, doczołgała się doń i szlochając, objęła jego nogi.
— Koki!... Ja byłam... szalona... Przebacz... przebacz... Przecie ja cię tak kocham... Daruj...
Pochylił się, podniósł ją i posadził na kolanach. Przywarła z całej siły do jego piersi. Nie czuła już bólu, tylko niewypowiedzianą radość, tylko jego pocałunki na twarzy, mokrej od łez i krwi.
— Już dobrze — mówił ciepło i serdecznie. — Już dobrze, już nie pamiętamy o niczem... Minęło.
I przyszła noc, jedna z najszaleńszych, nieprzytomnych, dzikich i rozkiełznanych, podczas których zapomina się nie tylko o wieczornym dramacie, lecz o całym świecie, o tem, co było i co będzie, o własnem istnieniu i nawet o miłości samej.
Jak pijana, Nira wracała do domu. Słońce już wznosiło się ponad dachy. Ulice pełne były tupotu nóg, śpieszących do pracy. Dalekie gwizdki fabryczne nawoływały się z krańców miasta. Polany wodą asfalt lśnił atłasową czernią. Odświeżone nocą powietrze wypełniało płuca aż do dna.
W domu wszyscy spali. Ciotkę jednak obudziły ostrożne kroki Niry. Musiała się wytłumaczyć: — Pojechała wieczorem samochodem pod Łowicz. Z narzeczonym i jego siostrą. Pociemku wpadli na furmankę. Samochód zarzucił. Wypadła i pokaleczyła się.
— Jezus, Marja! — usiadła na łóżku ciotka. — Czy ci tylko nic nie jest?!
— Nie, nic. Przenocowaliśmy w Łowiczu, i tam w aptece mnie opatrzono. To wszystko powierzchowne.
O pójściu do biura w takim stanie nie mogło być mowy.