— No... Jadę na koszt ciotki Stefy. Ciotka chce, bym coś zobaczyła. Miewa czasem takie hojne wybryki.
— I... i sama pani jedzie, panno Niro?
— Ja?... Nie, cóż znowu. Jadę z ciocią i z Miką.
— Z kim?
— No, z moją cioteczną siostrą. Poznał pan ją przecie tutaj.
Murek zastanowił się:
— Wie pani, że nie przypominam. Owszem, jakaś panienka bardzo młodziutka, taka szatynka?...
Wręcz miał talent wyprowadzania Niry z równowagi.
— Nie taka znów młodziutka. Tylko o dwa lata młodsza odemnie. A powtóre, nie szatynka, tylko blondynka. Pan ma kurzą pamięć. Widzieć kogoś i nie pamiętać!
— Niech się pani nie gniewa — uśmiechnął się. — Ale czyż ja mogę kogoś widzieć naprawdę dobrze, jeżeli przytem jest pani!?
— Dziękuję za uprzejmość.
— To nie uprzejmość, to prawda — powiedział z naciskiem.
— Panie Franciszku. Drzewa są zielone. To też prawda, ale jeżeli pan ją będzie tysiąc razy powtarzać, obrzydnie do ostateczności.
— Dawniej nie drażniło to pani — spochmurniał.
— Ale, nudziło zawsze — odcięła się ostro.
Teraz już zła była na siebie, że sprowadziła go tutaj. Ten człowiek, pomimo swojej miłości, o której ciągle gadał, nie umiał ucieszyć się jej szczęściem, przejąć się jej radością. Gdyby liczyła się bardziej z jego nastrojami, zepsułby jej połowę satysfakcji wyjazdu.
W przedpokoju niecierpliwie zaterkotał dzwonek. Po chwili do Niry zapukała Marcinowa:
— Proszę panienki, przyjechał pan Wojciech i prosi panienkę na chwilę.
Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.