Murek oparł się o latarnię i czekał aż w oknach na pierwszem piętrze zapaliły się światła. Nałożył kapelusz i zwolna ruszył w stronę Placu Teatralnego. Na zegarze ratuszowym było już wpół do jedenastej. Należało przyśpieszyć kroku, by zdążyć przed zamknięciem bramy. Nie usłyszałby wprawdzie od starego Niecki żadnego złego słowa, ale nie lubił korzystać z cudzej grzeczności nad miarę. Do Leszna zaś był kawał drogi.
Pan Niecka z żoną i zięciem siedzieli na ławeczce przed swoją bramą. Przy nich, jak zwykle w święto, przystanęło kilka osób pogadać. Młodsza córka Niecki gziła się i chichotała ze swoim kawalerem, czeladnikiem ślusarskim z naprzeciwka. Jego szeroko wyłożony à la Słowacki kołnierz koszuli i połyskujący brylantyną przedziałek Murek rozpoznał już zdaleka.
— Dobry wieczór — powiedział uchylając kapelusza. — A upał jakby zelżał.
— A jakby — odpowiedział Niecka.
— Może pan lodów zafundujesz — odezwał się elegant — pannę Julcię trochę podstudzić?
— Nie bądź taki mądry — zażartował zięć dozorcy — sam ją przygrzewasz, to i sam podstudź.
— I owszem — nie dał się stropić kawaler — dlaczego nie. Ja się mogę dołożyć do tych lodów...
Zrobił efektowną pauzę i dodał:
—...z gębą.
Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ IV