Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/275

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ V

Silna była zima tego roku. Po mroźnym grudniu i styczniu przyszedł luty niebywale śnieżny. Od południa nadciągnęły ciężkie grube chmury i rozwiesiły się na niebie nieruchome, a z nich dniami i nocami bezustanku sypał śnieg.
Na dachach kamienic powyrastały kopiaste papachy, drzewa w skwerach i ogródkach przysiadły w śniegu aż po gałęzie. Wzdłuż ulic wznosiły się z dniem każdym wyższe białe piramidy, przez jezdnie rankiem brnęło się niemal po kolana w suchym śniegu. Miasto wyglądało czysto, zacisznie i wesoło. Ale rósł w niem niepokój. Wielki brzuch miasta zaczął odczuwać próżnię. Brzuch, który pochłania dziennie setki tysięcy tonn chleba i mięsa, mleka i masła, węgla i drzewa, całe pociągi najrozmaitszych towarów, całe tabory żywności, nie mógł już otrzymywać regularnie swoich porcyj. Cały organizm stolicy począł odczuwać brak pokarmu. Z okien sklepów znikały produkty, a na tych, które jeszcze zostały, ceny rosły i rosły.
Terkotały niecierpliwie aparaty telegrafu, po drutach telefonicznych biegły rozkazy za rozkazami, stacja radjowa wysyłała depesze:
— Oczyścić arterje dowozowe.
Ale niewiele to pomagało. Drogi, trakty i szosy zawiało tak, że o przekopaniu się przez potężne zaspy, przez garbate kurhany nie mogły marzyć nawet najsilniejsze ciężarówki. Koleje zasypało tak, że gdyby nie szpalery słupów telegraficznych, nie wiedziałbyś nawet, że pod tą białą falistą