ugodzony silnym ciosem w głowę, zwalił się z nóg, zalany krwią.
Wówczas tamci zaczęli strzelać w tłum.
Przeraźliwy krzyk rannych otrzeźwił nacierających. Pięciu z nich osunęło się na ziemię. Na śniegu szybko wystąpiły czerwone plamy.
Murek stał opodal i ponuro przyglądał się, jak rzucono się z obu stron do rannych. Tłum powoli rozchodził się. Widok krwi otrzeźwił wszystkich. Zakładano prowizoryczne opatrunki i czterech rannych umieszczono na drezynie, która odjechała do pobliskiej stacji. Piąty nie żył. Leżał na wznak z rybio otwartemi ustami. Wydawał się mniejszy, niż za życia, szczuplejszy i bledszy. Murek znał go lepiej, niż innych, pracował z nim kilka razy przy wyładunku barek na Wiśle. Był to bezrobotny tokarz, mieszkający w barakach dla bezdomnych za Powązkami wraz z żoną i dwojgiem dzieci. Na imię miał Paweł.
Wraz ze zwierzchnikami odjechali i brygadziści. Pomimo to ludzie bez przymusu zabrali się do roboty. Pracowali w milczeniu aż do chwili, gdy nadjechał po nich pociąg służbowy.
Jak tego spodziewali się wszyscy, z wagonów wyskoczyło kilkunastu policjantów. Rozpoczęło się śledztwo. Brygadziści i urzędnicy wskazywali tych, których uważali za głównych winowajców.
— A gdzie jest ten blondyn w zielonym swetrze? — dopytywał się inżynier.
Stojący obok Murka, krępy i dziobaty znajomy z „Cyrku” szepnął mu:
— Wiej, Trzewik, bo wsiąkniesz. Ciemno już. Nie złapią. Byle do Warszawy, a tam już kamień w wodę.
— On się nazywa Trzewik — wyjaśnił brygadzista przodownikowi policji.
— Który z was Trzewik? — zawołał policjant.
Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/280
Ta strona została uwierzytelniona.