tylko, jak to będzie cudnie!... Więc co?... Zgadzasz się?...
— Zgadzam się. Raz kozie śmierć.
— Nie, poco śmierć! Będziemy żyć! Ach, jak będziemy żyć! No, a teraz prześpij się, mój ty najdroższy!
Wycałowała go i wybiegła.
— Raz kozie śmierć — powtórzył Murek i zasnął.
Gdy obudził się było już ciemno. Minęło sporo czasu, nim uprzytomnił sobie gdzie jest i co się stało. Poduszka pachniała perfumami Arletki. Ubierając się zajrzał do kieszeni. Zostało mu jeszcze sporo gotówki. Jak zwykle po przepiciu nie czuł się zbyt dobrze.
— Klin klinem — pomyślał i wstąpił do najbliższego baru. Wypił kilka wódek, przegryzł ostrym korniszonem i już w lepszym nastroju ruszył na Powiśle. Przypominał mgliście projekty Arletki, o których mu mówiła tam, w hotelu. Chodziło o jakiś napad bandycki, w którym i on miał wziąć udział.
Musiała już widocznie namawiać Piekutowskiego i Majstra, gdyż obaj powitali Murka z jakby koleżeńską serdecznością, nie ukrywając radości z jego przyjazdu. Arletka witała się z Murkiem tak, jakby go od dawna nie widziała. Piekutowski i Majster bezceremonjalnie wyprawili Koziołkową i jej córkę z kuchni i zamknęli się tam z Murkiem, poczem Piekutowski krótkiemi zdaniami wyłożył sprawę. Potrzeba im takiego właśnie morowego spólnika jak Murek. Robota jest gruba. Starczy na czterech. Wszystko pójdzie jak po maśle.
— Masz spluwę? — zapytał Majster.
— Mam — sięgnął do kieszeni Murek.
— No, to klawo. Pójdziesz z nami?
— Pójdę — ponuro odpowiedział Murek.
— No, to o dziewiątej na rogu Skolimowskiej — Piekutowski spojrzał na zegarek — za pół godziny. A tu masz maskę.
Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/364
Ta strona została uwierzytelniona.