Jednem słowem, całość nie usposabiała zbyt wesoło.
Mimo to Walentyna utrzymywała, że obydwom im bardzo tu będzie przyjemnie, a mówiąc to, zupełnie była szczerą.
Herman Vogel odjechał do Paryża, przyrzekłszy przybyć nazajutrz na obiad do Bas-Meudon i cały wieczór już tam przepędzić.
— Drogi siostrzeńcze — zawołała mniemana ciotka, gdy z domu wychodził — tylko też nie zapomnij przywieźć z sobą homara... Wiesz, że uwielbiam homary... a także i krewetki... Przepadam za krewetkami...
Nazajutrz, pomiędzy piątą a szóstą po południu, przybył Herman Vogel z Paryża.
Zbyteczną byłaby wzmianka, iż nie zapomniał spełnić zleceń szanownej wdowy Rigal, że przywiózł nie tylko homara, niepośledniej wielkości, ale cały funt także, rozkosznych krewetek różowych, przybyłych z Dieppe po ostatnim odpływie morza.
Zacna dama, rozpakowawszy własnoręcznie ów godny szacunku pakuneczek, westchnęła pełna zadowolenia i ucałowała urojonego siostrzanka w oba policzki, na którą pieszczotę chętnie zezwolił, lubo uznał ją w duchu za bardzo średnią przyjemność.
Walentyna bardzo serdecznie przyjęła swego zbawcę mniemanego.