Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

kał drzwi i zatelefonował do Dancing-Clubu. Po chwili usłyszał głos Arletki.
— Dobry wieczór, tu Murek.
— Ach! Nareszcie! Nic ci nie jest? — w jej głosie było tyle szczerej radości, że aż się zdziwił. Widocznie podejrzewał ją niesłusznie.
— W porządku — odpowiedział — a tamci?
— Owszem, ale nie mogę mówić przez telefon. Możesz się ze mną zobaczyć?
— No przecie do twojej knajpy nie przyjdę.
— Wiem, naturalnie. Ale ja wyskoczę na pół godzinki — i dodała szeptem — za pół godziny w tym hotelu, co wiesz. Dobrze?
Już chciał się zgodzić, gdy przyszło mu na myśl, że może to być zasadzka. Ona zdąży zawiadomić tamtych, no a w hotelu znajdzie się jak w potrzasku.
— Nie — odpowiedział — czekaj na mnie na rogu Wielkiej i Chmielnej. Przyjdę.
— Dobrze — zgodziła się natychmiast i położyła słuchawkę.
Murek nie odkładał swojej jeszcze przez dobre kilka minut: chciał się przekonać, czy Arletka nie spróbuje zaraz połączyć się z tamtymi. Nieco uspokojony wyszedł na ulicę, narzuciwszy na siebie jakąś starą jesionkę, którą znalazł w komórce.
Do umówionego miejsca zbliżył się, zachowując wszelkie ostrożności i ściskając w kieszeni kolbę rewolweru. Arletka była sama. W sąsiednich wnękach bram stało dużo dziewczyn ulicznych, ale żadnych mężczyzn nie dostrzegł. Zrównał się z Arletką i wziął ją pod rękę. Przytuliła się i zaszeptała:
— Tak się bałam o ciebie. Czytałeś gazety?
— Czytałem. Chodźmy tędy — pociągnął ją w stronę Złotej — a cóż tamci? Wrócili na Solec?