Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

podskórnego brudu jest pod ich oficjalną moralnością, by świat mógł się przejrzeć w mętnej kałuży swojej rzeczywistości.
Bo jakże miał walczyć o nią, o Arletkę, jak o swoje prawo do szczęścia? Gdyby był szatanem i mógł im wszystkim pootwierać piersi, w których wyschłe i samolubne biły serca, gdyby mógł otwierać czaszki pełne zaczajonych niewylęgłych zbrodni i tchórzliwych podłości!... Między taki tłum mógłby wejść z podniesioną głową, mógłby przyprowadzić mu Arletkę i zapytać:
— Kto z was śmie na nią rzucić kamieniem?...
Ale przecież był bezsilny. I wypalała się w nim gorycz i tylko nowa blizna zaciągała się gdzieś wewnątrz obok starych blizn zrogowaciałych już, stwardniałych, znieczulonych. Gdyby Arletka wiedziała, po jakich to walkach i szarpaniach wewnętrznych przychodzą owe pocałunki niezwykle czułe, owe pieszczoty pełne ojcowskiej jakby tkliwości, owe uniesienia przytuleń i wyznań, domyśliłaby się może, że burza wydobyła z dna jego duszy jakieś ogromne współczucie, jakąś serdeczną litość, której ciepłem chciał jej wynagrodzić swoją niezdolność do pełnej, całkowitej miłości.
W takie dni bywał cichy i wyjątkowo dobry. A ona niczego więcej od niego nie chciała: była szczęśliwa. Bo i czego jej do szczęścia brakowało?... Nigdy, odkąd siebie pamiętała, nie było jej tak dobrze. Nigdy nie miała ani człowieka, którego kochałaby tak głęboko, ani domu, własnego domu, w którymby było tak ładnie, swojsko i miło, ani nawet strojów takich i dostatku. A nadewszystko, jakże rozkosznie było wyjść wreszcie z tego sztywnego, kolczastego pancerza, przestać być drapieżnem zwierzątkiem, zawsze gotowem zarówno do napadu, jak i do obrony. Rozprężały się jej mięśnie, jej spojrzenia stały się mniej ostre, jej myśli jaśniejsze.