Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

zmęczenia, wspięli się na wzgórze. Przy chałupie istotnie była studnia, a baba zajęta karmieniem świń, przyniosła na prośbę Czabana, kubek, którym ten zaczerpnął wody ze stojącego na cembrowaniu wiadra. Wziął łyk do ust, posmakował i podał Murkowi:
— Wyraźnie czuć naftą — powiedział półgłosem.
Baba jednak dosłyszała:
— Woda u nas kiepska, ale czysta, to się ino zdaje, że z naftą.
— I to tak u was przez cały rok? — zapytał Czaban.
— A, bez cały.
— W całej okolicy tak?
Kobieta objaśniła, że już w sąsiedniej wsi, w Kozuniach, o dwa kilometry dalej, woda jest świetna w smaku, taksamo i we dworze w Koszołowie, a w Bezwitkach, po prawej stronie, to nawet bydło, jeśli nie tutejsze, spoczątku pić nie chce.
— A co jest za Bezwitkami?
— Dyć bór, nie widzita!
Rzeczywiście, na horyzoncie, za mocno sfalowanemi wzgórzami, znaczyła się sina smuga lasu.
— Musimy sobie zrobić mapkę całej okolicy — mówił Czaban, gdy wracali. — Pójdziemy dziś wcześnie spać, a jutro wstaniemy o świcie, i przygotuj pan sobie natchnienie!...
— Tu niema miejsca do żartów — przerwał Murek. — Jeżeli pan nie wierzy, to proszę bardzo. Niech pan sprobuje. Gotów jestem nawet poświęcić różdżkę.
Czaban jednak zaczął go przepraszać i poklepywać po ramieniu, zapewniając, że nie miał zamiaru żartować:
— Bo tu nie o żarty chodzi, lecz o miljony. O miljony nietylko dla mnie, ale i dla pana.
— Teraz to już pan rzeczywiście kpi ze mnie, — postanowił go pociągnąć za język Murek. — Zapłaci mi pan