zaczął — i wogóle... Ale musiałem... Widzi pani, musiałem panią zobaczyć. Proszę się nie gniewać...
— Ależ ja się wcale nie gniewam. Niechże pan siada. Tyle czasu! Mój Boże. Może herbaty?...
— Cóż znowu. O tej porze...
— Niechże się pan napije. Zaraz przyrządzę. To chwileczkę potrwa. Na dworze deszcz? — pytała już z za drzwi, skąd dobiegały go pobrzękiwania filiżanek.
W mieszkanku też niewiele się zmieniło. Tylko na półce nad kaloryferem stała w wąskich srebrnych ramkach duża fotografja jakiegoś młodego człowieka o bujnych ciemnych włosach i impertynenckim, lecz pięknym profilu.
— Tyle czasu pana nie widziałam — mówiła Mika. — Spoczątku dochodziły choć wieści o panu. Tak się cieszyłam, że dobrze o panu mówią, że stał się pan wybitną osobistością w partji. Bałam się, by nie spotkało pana co przykrego, ale ja wiedziałam, że taki człowiek, jak pan, musi wkońcu wejść w życie i zająć swoje właściwe miejsce. Odkąd niema Marjetki, już i wiadomości o panu ustały.
— A gdzież jest panna Marjetka?
— Jakto? Nie wie pan?
— Nic nie słyszałem.
— Półtora roku temu podczas demonstracyj pierwszomajowych została aresztowana. Skazali ją na sześć lat więzienia.
— Sześć lat?!
— Tak. Ona była taka nierozsądna. Obraziła sąd podczas procesu. A i ja miałam tyle kłopotu. Rewizja za rewizją. Ciągali mnie na zeznania, omal też nie dostałam się do ciupy. To dziwne, że pan nic o tem nie wie. Skazano wtedy osiemnaście osób. Biedna Marjetka. Przewieźli ją teraz do innego więzienia i nawet odwiedzić jej nie mogę.
— To pani tu teraz sama mieszka, panno Miko.
— Sama. Ale czy to można nazwać mieszkaniem. Wła-
Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.