który ze złośliwym uśmiechem przyglądał się pożegnaniu i łzom, które szkliły się w oczach Murka.
W kwadrans potem, w mieszkaniu zaległa cisza.
Murek długo stał nieruchomo na progu przedpokoju, wreszcie zasłonił twarz rękami i zaczął szlochać. Raz po raz zrywał się, spoglądał na zegarek: Jeszcze czas! Jeszcze pociąg nie odszedł!... Biegł do drzwi, zawracał, jak oszalały, biegał po pustych pokojach, upadł na kolana przed łóżkiem Arletki i w łkaniu bił głową w podłogę, aż do otumanienia.
— Moja jedyna, moje najdroższe biedactwo... — jęczał, aż jęk przechodził w jakieś zduszone wycie.
Zdawał sobie sprawę z ogromu swojej rozpaczy i jednocześnie widział z ohydną jaskrawością samego siebie, grającego tę komedję przed własnem sumieniem, komedję, bo przecie mógł jeszcze ją ratować, mógł ją wykupić bodaj za wszystko, co posiadał! Ale jeżeli była to komedja, czemuż tak realnie, tak piekielnie się męczył?... Czemu krew zalewała mu mózg, czemu w piersiach darło pazurami, że każdy oddech przenikał płuca rozpierającym kurczowym bólem?... Gdzie fałsz i obłuda, a gdzie prawda?...
Podniósł się i zataczając się, podszedł do okna. Coś mu mówiło, że los, wielki los, pokrzyżuje wszystkie plany, że oto Arletka wróci... Jakżeby gorąco tego pragnął i jak bał się tego.
Zegar wydzwonił ósmą, później dziewiątą. Pociąg już pędzi gdzieś daleko ku Gdańskowi.
— Dlaczego los zostawia mi zawsze decyzję? — myślał z przerażeniem. — Dlaczego nie wtrąci się, nie pogruchocze moich planów, dlaczego cała odpowiedzialność ma spadać na mnie?...
Wyjął z kredensu butelkę wódki.
— Upiję się — postanowił. — To mi sprawi ulgę.
Lecz alkohol podniecił tylko jego wyobraźnię. Dopiero po dłuższym czasie trucizna zaczęła działać zbawczo, mą-
Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.