Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

Słuchała z szeroko otwartemi oczyma. Murek umilkł i po chwili dodał:
— I dlatego jest zapóźno. Zniszczyłaś sobie sama ostatnią sposobność ratunku.
— Franku! — jęknęła i wyciągnęła doń ręce, ale on cofnął się gwałtownie:
— Odejdź, odejdź! Nie dotykaj mnie. Ty i ja — za dużo ohydy. Ponad moje siły. Odejdź. Dość w każdem z nas trucizny, by się samemu zatruć. Bije od nas trupi zaduch, jak od padliny. Nie chcę cię widzieć, nie chcę wiedzieć, że istniejesz, nie chcę pamiętać przeszłości. Chcę żyć, a każde wspomnienie dusi mnie, dławi. Muszę mieć spokój i pewność, że żyję. Odejdź, zniknij, przepadnij!...
Nira stała wyprostowana z podniesioną głową, ale po jej twarzy spływały łzy.
Za oknami zmierzch gęstniał i przechodził w ciemność. Murek stał przy oknie. Tu i ówdzie zapalały się światła. Słyszał za sobą kroki Niry, powolne, znużone. I jakieś szmery, szczęk zamków w walizce.
— Pakuje rzeczy — stwierdził w myśli.
Musiała to robić poomacku, bo nie zapaliła lampy. Nie poruszył się, z ulgą wsłuchując się w szelest pakowanych rzeczy.
— Odjeżdża — myślał.
Nie wiedział ile minęło czasu, gdy z ciemności odezwał się jej głos:
— Żegnaj, Franku.
— Żegnaj — odpowiedział cicho.
A potem skrzyp naciśniętej klamki, kroki w przedpokoju, lekkie trzaśnięcie drzwi i ledwie dosłyszalne stąpanie na schodach.
Nasłuchiwał jeszcze kilka minut. Wyciągnął rękę i zapalił światło. Ciężko opadł na fotel. Był wyczerpany, jak nigdy. Siedział, patrząc bezmyślnie przed siebie.