— Wątpię.
Całe noce spędzali na wertowaniu bilansów, na układaniu preliminarzów, na szukaniu możliwości przetrwania. W ciągu dnia odbywali konferencje z kierownikami, z delegatami pracowników, z właścicielami przedsiębiorstw handlowych, które chciały się już likwidować, z wierzycielami, którzy gotowi byli ułożyć się na pięćdziesiąt, bodaj na czterdzieści procent, byle wycofać część gotówki.
Pani Czabanowa płakała całemi dniami i sam jej widok, istne uosobienie klęski, doprowadzał Czabana do ostatecznej furji. W końcu wyprowadził się od siebie do córki i zięcia. Tunka miała tę dobrą stronę, że nie przejmowała się sytuacją Medany. Była pogodna i nie działała na nerwy. Zięć, chociaż usposobiony dość pesymistycznie, nie opuszczał rąk i można było z nim wytrzymać. W jego tajemniczych codziennych wyjazdach do Warszawy, Czaban był skłonny dopatrywać się też jakiej takiej nadziei. Sądził, że zięć na własną rękę szuka ratunku, a nie chciał go wypytywać, gdyż będąc z natury przesądnym, bał się zapeszyć jego zabiegi.
Któregoś dnia zapytał natomiast Tunkę:
— Jak myślisz, poco on ciągle lata do miasta, a?
— Nie wiem — wzruszyła ramionami.
— Jakto? I nie interesujesz się tem?
— Przypuszczam, że poprostu ucieka od... nudów.
— Gadasz głupstwa. Taki on do hulanek i kobiet, jak ja do robótek ręcznych.
— Nie twierdziłam, że hula, a nawet myślę, że mnie nie zdradza. Nudzi się jednak ze mną. Gdy tylko wolny jest od pracy, zaraz wyjeżdża.
— Ach, wy, baby! Wiecznie narzekacie.
— Wcale nie narzekam.
— Cóż ty jemu możesz zarzucić?
— Nic też nie zarzucam. Jest zupełnie... poprawny.
Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/290
Ta strona została uwierzytelniona.